przed domem

Przybrany Ojciec. Baśń Ukraińska

Było raz trzech braci. Nie mieli ani ojca, ani matki, ani dachu nad głową. Poszli więc w świat szukać chleba. Wędrowali po siołach, po wioskach, chcąc się nająć do roboty.
— Ech, żeby tak znaleźć miejsce u dobrego pana — mówili.


Patrzą, a tu nagle z lasu wychodzi staruszek zgrzybiały, pomarszczony, z białą po pas brodą. Gdy się zrównał z braćmi — pyta:
— A dokąd to, synkowie, droga prowadzi?
— Szukamy pracy i chleba — odpowiedzieli bracia.
— A cóż to, nie macie własnego gospodarstwa?
— Nie mamy ani ziemi, ani chaty, ale gdyby się nam trafił dobry gospodarz, to byśmy uczciwie u niego pracowali i szanowali go jak ojca.
Pomyślał starzec i mówi:
— No, cóż, jeśli chcecie, zastąpię wam ojca, a wy mnie synów. Nauczę was żyć uczciwie, jak ludziom przystoi, tylko musicie mnie słuchać.

Zgodzili się bracia i poszli ze starcem. Szli długo ciemnymi lasami, szerokimi polami, wreszcie ujrzeli małą chatkę w wiśniowym sadzie. Chatka była czyściutka, bielutka, dokoła niej kwitły barwne kwiaty.

Z sadu wyszła im naprzeciw dziewczyna hoża, wesoła, sama rumiana jak kwiat. Spojrzał na nią starszy brat i powiedział:
— Oj, jakby to było dobrze mieć tę dziewczynę za żonę, żyć z nią w dostatku, mieć krowy, woły, całą gospodarkę.
Starzec na to:
— Dobrze, spełnię twoje życzenia, będziesz miał żonę, gospodarkę, krowy, woły. Żyj sobie szczęśliwie, gardź kłamstwem i kochaj prawdę.

Wyprawili wesele. Starszy brat z młodą żoną gospodarzyli w chacie, zaś starzec z młodymi braćmi wybrał się w dalszą drogę.

Szli ciemnymi lasami, szerokimi polami. Idą, idą, aż ujrzeli chatkę bielutką, wesolutką, obok szemrał strumyk, za strumykiem stał młyn. Hoża dziewczyna stała obok chatki i czesała len. Średni brat spojrzał na nią i mówi:
— Ach, gdyby tak tę dziewczynę mieć za żonę, a na dodatek dostać młyn z rzeczułką, siedziałbym sobie we młynie, mełł ziarno, białą mąkę i byłbym szczęśliwy.
A starzec na to:
— No, cóż, synku, niech się stanie według twojej woli.

Poszli do chaty, wyswatali dziewczynę, wyprawili wesele. Teraz średni brat został z żoną w chacie obok młyna. Na odchodnym starzec rzecze:
— Żyj, synku, szczęśliwie, tylko pamiętaj, kłamstwem gardź i kochaj prawdę!
I poszedł w dalszą drogę z najmłodszym bratem.

Idą, idą ciemnymi lasami, szerokimi polami, patrzą, a tu na polanie stoi uboga chatka, z chatki dziewczyna wychodzi, piękna jak zorza polarna, ale tak biednie ubrana, że na sukience łata goni łatę. Spojrzał na nią najmłodszy brat i westchnął:
— Ach, jakiż bym był szczęśliwy, gdyby ta dziewczyna była moją żoną. Pracowalibyśmy razem, zdrowi jesteśmy oboje, chleba by nam nie zabrakło, nie zapomnielibyśmy też o biednych ludziach, sami byśmy jedli i z innymi byśmy się dzielili.
Na to starzec odpowiedział trzęsąc siwą brodą:
— Dobrze, synu, stanie się według twej woli, tylko pamiętaj o jednym: kłamstwem gardź i kochaj prawdę.

Wyprawili wesele i najmłodszy brat został z żoną na gospodarstwie w ubogiej chatce, a starzec poszedł w świat przed siebie.

Minęły lata. Starszy brat wzbogacił się, budował domy, gromadził pieniądze i myśli, jakby tych pieniędzy jeszcze więcej zebrać. Stał się taki skąpy, że biednemu nawet grosza nie użyczy.
Młodszy brat także porósł w piórka. Zaczął najmować robotników do pracy, a sam tylko leżał, jadł, pił i rozkazywał.
Najmłodszy brat żył sobie skromnie, pracowicie, z ludźmi dzielił się każdym kęsem chleba, nie skarżył się na los, nie żył z cudzej krzywdy i nie był chciwy majątku.

Tymczasem przybrany ojciec wędrował po szerokim świecie, aż kiedyś zapragnął zobaczyć, jak żyją jego synowie, czy żyją uczciwie i kochają prawdę? Przebrał się za ubogiego starca, przyszedł do najstarszego syna, chodzi po zabudowaniach, kłania się nisko i powiada:
— Wspomóżcie ubogiego starca, tyle macie dobra wszelakiego!
A syn na to:
— Nie takiś jeszcze stary, za jakiego chcesz uchodzić, zapracuj sobie, darmo nic nie ma. Zabieraj się stąd!

A tu od bogactw pękają skrzynie, naokoło nowe domy stoją, towarów pełne sklepy, spiżarnie pełne chleba, pieniędzy bez liku, a gospodarz nie chce biednemu gościny użyczyć.
Odszedł starzec z niczym ode dwora, oddalił się może o wiorstę, stanął na wzgórku, spojrzał na to gospodarstwo, na cały majątek i wszystko w jednej chwili spłonęło.

Odwiedził starzec średniego brata, przychodzi, patrzy, poznał młyn i strumyk, widzi, że gospodarka się rozrosła, przybrany syn siedzi na progu młyna. Pokłonił się biedny dziadek nisko i prosi:
— Daj mi, dobry człowieku, choć garsteczkę mąki, jestem ubogim wędrowcem i nie mam co jeść.
— Jeszcze czego! — krzyknął młynarz. — Sam dla siebie nie mam mąki, dużo tu się włóczy takich darmozjadów!
Umilkł starzec, nie prosi już więcej. Oddalił się o wiorstę od młyna, stanął na wzgórzu i w tej samej chwili młyn, dom, sad i cała gospodarka poszła z dymem.

Odwiedził starzec w końcu najmłodszego syna. Żył on w chatce maleńkiej szczęśliwie, żonkę miał dobrą, pracowitą, w izbie czyściutko, doniczki w okienkach. — Dobrzy ludzie, dajcie biednemu choć kromkę chleba!
Odpowiada syn na to:
— Wejdź do chaty, dziadku, nakarmimy cię, jeszcze na drogę coś damy.

Wszedł dziadek do chaty, gospodyni spojrzała na niego, użaliła się nad jego łachmanami, poszła do komory, przyniosła koszulę, spodnie i kazała mu się przebrać. Gdy starzec wkładał nową koszulę, najmłodszy syn zobaczył na jego piersi straszną ranę. Posadził go za stołem, nakarmił, napoił i pyta:
— Powiedz, dziadku, skąd masz na piersi taką ranę?
Potrząsnął dziad głową i mówi:
— Tak, tak, ciężka to rana i muszę umrzeć, jeszcze tylko jeden dzień życia mi pozostał.
— Ach, co za nieszczęście! — załamała ręce gospodyni. — Czyż nie ma na tę ranę żadnego lekarstwa?
— Jedno jest tylko lekarstwo na świecie — odpowiedział starzec — ale nikt mi go nie da, choć każdy może to uczynić.
Wtedy gospodarz zapytał:
— A dlaczego nikt ci dać tego nie może, powiedz, jakie to lekarstwo?
— O, trudna to sprawa! Jeśli znajdę gospodarza, który podpali swoją chatę i popiołem z tego pożaru posypie moją ranę, to wówczas rana zamknie się i zagoi, ale gdzie znaleźć takiego człowieka, który zdobyłby się na to?

Zamyślił się najmłodszy brat głęboko, długo milczał, wreszcie rzekł do żony:
— A ty co o tym myślisz?
— Myślę — odpowiada żona — że my możemy sobie zbudować drugą chatę, ale gdy ten dobry człowiek umrze, to się już drugi raz nie narodzi.
— Jeśli tak — mówi mąż — to wynieśmy dzieci z chaty.

Wynieśli dzieci i sami wyszli na podwórze. Spojrzał gospodarz na chatę po raz ostatni, żal mu się zrobiło swojej pracy, swego dobytku, ale staruszka jeszcze bardziej. Wziął zapałkę i dom podpalił. Chata zajęła się w mgnieniu oka, płomień buchnął aż do nieba.
Nagle wszystko znikło, a na tym samym miejscu stanęła inna chata, nowiuteńka, bieluteńka, wysoka, o białych oknach, a dziadek stoi, brodę gładzi i uśmiecha się dobrotliwie:
— Widzę — mówi — synku, że z was trzech tylko ty jeden masz serce na krzywdę ludzką, żyj więc długo i szczęśliwie.

Po tych słowach znikł.

ukrainska chata