Solange i szczęście
«Nie znalazłbyś mnie nigdy, gdybyś mnie poszukiwał» – powiada szczęście.[1]
Wszystkie znane mi książki Jeana Guittona, francuskiego pisarza i filozofa, są skarbnicą głębi myśli i trafnych cytatów. Tym razem natknęłam się na fragment o wewnętrznej wolności wobec znalezienia szczęścia.
„Zapytałem Solange, jak się jej udało znaleźć na wielkiej łące czterolistną koniczynę: tę jedyną, która tam rosła, zerwała, aby mi ofiarować niedbałym gestem beztroskiego anioła. Solange odpowiedziała mi:
― To trudno powiedzieć. Nie chodzi o to, aby c h c i e ć znaleźć koniczynę, ale trzeba z a s ł u ż y ć na to… Trzeba się z radością zgodzić, że się nigdy nie znajdzie czterolistnej koniczyny, że będzie się przez wszystkich wyśmianym i że się zasłuży na miano wariata. Trzeba się stać godnym znalezienia przez zrzeczenie się jej. A teraz proszę spojrzeć na łąkę: w zasięgu pańskiego wzroku znajdzie się czterolistna koniczna. Przede wszystkim jednak nie trzeba myśleć o tym ani głosić, że się ją znajdzie. Łąka zemściłaby się…
― Solange ― powiedziałem na to ― nie znajdę nigdy czterolistnej koniczny.
― Niestety ― rzekła z lekkim westchnieniem ― pan c h c e ją znaleźć, a nie potrafi pan na nią zasłużyć„[2].
Trzeba było być wielką szczęściarą, by będąc jedną z wielu studentek otrzymać w księgarni trzy książki jak prezent do tysięcznego paragonu. W tym jedną zdecydowanie niepozorną, wręcz, o nieciekawej okładce, książkę. Autor był mi wówczas nieznany. To była jedna z tych czterolistnych koniczynek podarowanych mi opatrznościowo przez Los 🙂 Jean Guitton. Niczym Tolkien, nie ma sobie równych, choć przestaje i pisze zwykle o tych n a j w i ę k s z y c h.
Będąc dzieckiem widziałam „przypadkowo” radziecki film krótkometrażowy, którego tematem przewodnim był maraton. Kamera podążała wciąż za młodym, wysportowanym człowiekiem, pragnącym zwyciężyć. Obraz i fabuła skupiały się jednak na towarzyszącym i kibicującym mu chłopcu, biegnącym wciąż obok biegacza.
Młodociany kibic nie tylko biegł przez cały czas maratonu ze zwycięzcą, ale obiegał go raz po raz wkoło, dopingując raz z jednej, raz z drugiej strony. Biegł wpatrzony w swego idola, skupiony tylko na tym, by dodać maratończykowi otuchy i wiary w zwycięstwo. Nie dostrzegał własnego wysiłku. Dopingując, biegł nieraz dosłownie tyłem, aby być widocznym dla swojego faworyta i na mecie wiwatował na cześć zwycięzcy, nie mając ani krzty świadomości, że sam będąc mocno młodszym i chcąc finalistę przywitać dobiegł do mety jako pierwszy i sporo przed swoim bohaterem. Nie zauważał też oczywiście tego, że sam przebiegł przynajmniej trzykrotnie więcej kilkometrów niż jego mistrz.
Ten obraz bardzo kojarzy mi się z Jeanem Guittonem i tym jak obraca się on swobodnie i bez widocznego wysiłku wśród mistrzów myśli i słowa, nie skupiając uwagi na sobie, lecz na tych, których uważa za wartych zachwytu. Przy tym potrafi docenić w ich twórczości drobiazgi wielkiej subtelności, czyniąc sam siebie jakby 'meta-geniuszem’, geniuszem, który podziwia i docenia z poziomu jeszcze wyższego i sprawiając wrażenie, że tego wyżeszego poziomu sam nie dostrzega.
Tak pisze dalej Guitton o szczęściu i rezygnacji z pragnienia aby je zdobyć:
„Jest prawdą, że to, czego się pragnie bardzo gorąco, często się wymyka. Wówczas wzrasta wysiłek woli i ogranicza się do ciasnych ram. (…) Bacon mówił także, że aby osiągnąć cel, nie trzeba odnosić się doń jako do sprawy najważniejszej, lecz urzeczywistniać go jak gdyby mimochodem.
I ja też mogłem często zauważyć, że najcenniejsze zdobycze uzyskiwało się w ten sposób jak gdyby pośrednio, ku czemu innemu skierowując wolę: tak postępują święci lub poeci, którzy z głębi uszy wyrzekali się posiadania, a los ich wynagradzał przez przypadek, który przynosił szczęście.” [3].
Jeśli ten krótki cytat wzbudza w Was niedosyt, odsyłam do źródła, którym jest tym razem „Dziennik”, czyli rodzaj autobiografii Jeana Guittona. Korzystałam z wydania Wydawnictwa PAX z 1965 roku w bardzo dobrym tłumaczeniu Jadwigi Nałęcz.
[1] Jean Guitton, Dziennik. Rozważania i spotkania, Warszawa 1965, s. 17.